— Ruszać! — krzyknął dowódca z przodu, muskularny PLEMNIOR ZDOBYWCA o imieniu Tyrgol, z ogonem jak bicz i membraną napiętą jak bęben bojowy.
— Tylko jeden z nas dotrze! Tylko jeden zostanie legendą! — Wykrzyczał zachętę dla swoich agentów, choć.. to on miał plan taki, by ich wykorzystać i samemu zostać tym numerem jeden.
Wielka fala wstrząsnęła światem jak trzęsienie ziemi. Chemiczny sygnał przebiegł przez ich mikroskopijne ciała niczym błyskawica, budząc w nich atawistyczny zew – nie było już odwrotu. Tysiące białawych wojowników wystrzeliło w jednym kierunku, popychanych przez los i gęsty, lepki nurt. Plemniki zderzały się, kręciły, wpadały na siebie jak niezdarne statki kosmiczne w burzy galaktycznej śluzu. Niektóre próbowały wyprzedzać zakręty, inne wpadły w panikę i zaczęły kręcić się w miejscu, wyjąc w niemym proteście. Jeden, kompletnie zdezorientowany, wrzasnął:
— Czy ktoś w ogóle wie, dokąd płyniemy?! — po czym obrócił się w kółko, uderzył w błonę ścienną i zniknął z jękiem w bąblu powietrza. Pośród tego chaosu płynęła Esqea – ta najmniejsza z nich, najdelikatniejsza, z lśniącą błękitną poświatą i wielkimi, świecącymi oczami jak dwie gwiazdy w nocnym niebie. Jej ogon nie bił z siłą, lecz z gracją. Zamiast walić w prąd na oślep, zdawała się tańczyć – mijała śluzowe przeszkody z wdziękiem, omijała zatory zgrabnym łukiem.
— Na lewo, idioci! — ryknęła, robiąc piruet godny baletnicy i znikając w cieniu kanału, podczas gdy fala śluzu porwała kilkudziesięciu zawodników w ślepy zakamarek. — To droga na zgubę!
— Czemu nikt nie słucha błękitnych oczu… — jęknął jeden z plemników, którego walka już zaczynała wykańczać. Tyrgol, wciąż pędzący z przodu, kątem błony zauważył, że jego elitarna jednostka została zmieciona. Zgrzytnął flagelą.
— Tak łatwo jej nie pójdzie! — ryknął, po czym zderzył się z zygzakującym plemnikiem imieniem Esmeder, który przez ostatnie minuty śledził swój własny ogon.
— TO WĘŻE! WĘŻE WĘŻE! — i teraz jeszcze krzyczał.
Ale Esqea nie patrzyła za siebie.