Życie zaczyna się tam, gdzie kończy się lęk
Czasami zdarzało jej się zagapić i gdzieś trafić. Zdarzało się jednak również, że trafiała gdzieś wcale nie przez przypadek — nierzadko bardzo daleko, ale hej, szukanie miejsc, których opisy widziała w książkach (albo opisy podobne, ewentualnie ilustracje — w książkach dla młodszego odbiorcy) było samą przyjemnością! Dreptała zatem śmiało przed siebie, z ciążącą u szyi torbą wypełnioną niemal po brzegi książkami, różnymi luźnymi zwojami papieru oraz przyborami do pisania, znalazła się tak daleko od krainy, że nie miała pojęcia, czy jej magia w ogóle tutaj działała. Miała wręcz wrażenie, iż jest jakaś... słabsza, całkiem, jak przed przybyciem do nowego domu. Pozostawało mieć nadzieję, że gdy już opuści to miejsce — nie będzie musiała zaczynać od nowa.
I tak trafiła do Aranoru.
Cóż, przynajmniej odpocznie od upałów.
Nie miała pojęcia, co to za miejsce. Przystanęła więc pod rozłożystym drzewem, które obecnie o wiele bardziej przypominało wyjątkowo szczegółową, przepiekną rzeźbę lodową, skrzącą się nieśmiało, kiedy jakaś drobina światła musnęła kory, gałęzi czy liścia. Bo Karmelitta zadarła łeb i zdecydowanie widziała też te ostatnie, chociaż nie mogła wyzbyć się wrażenia, iż były jakby zniszczone, mniej liczne. Nie znała legend o tym miejscu; nie miała pojęcia, iż przed dziesiątkami, setkami a może i tysiącami lat mieszkały tutaj elfy. Jednak nawet bez tej wiedzy nie mogła oprzeć się pięknu tego miejsca. Było tutaj... cicho, dziwnie cicho, nienaturalnie cicho,
niepokojąco cicho. Poruszyła niespokojnie uchem, rozglądając się dookoła. W porządku, nie była super odważną sztuką, ale jednak na ogół cisza nie wywoływała w niej tego dziwnego poczucia — graniczącego niebezpiecznie z przekonaniem — że zaraz stanie się coś złego. W końcu odkąd ruszyła w drogę i opuściła Krainę wokół niej panował spokój. Dlaczego teraz czuła się inaczej? A może to właśnie poczucie, że jej magia na niewiele się tutaj zda, powodowało, że czuła się jeszcze bardziej bezbronna?
Zdjęła torbę i podrzuciła kilkukrotnie. Ciężka. W razie czego nada się, aby podbić komuś oko. Szkoda tylko, że wcale nie chicała jej używać. Obawiała się, że mogłaby uszkodzić znajdujące się wewnątrz przedmioty, a już zwłaszcza — książki. Przez kilka sekund napięcia nie odważyła się nawet oddychać, a trwała na bezdechu, mrużąc delikatnie turkusowe ślepia i wodząc nimi po pobliskich krzakach. Wokół, jak sięgnąć okiem, lód. Kiedyś sprzymierzeniec, dzisiaj (tak daleko od domu) nie mogła jednak być już tego wcale pewną. Oparcie łap na skórzanym materiale torby sprawiło, że poczuła się odrobinę lepiej.
—
Hop, hop? — zawołała, całe siły wkładając w to, by głos jej nie zadrżał. Z jakiegoś powodu nie chciała zdradzać, jak mocno podenerwowana (chociaż jednocześnie też i podekscytowana) się czuła. Z całą pewnością nie było to zdrowe podniecenie, ale... cóż, Karmelitta sama nieraz słyszała, iż zdrową w pełni nie jest. W ogólnym rozrachunku wszystko się więc (chyba!) zgadzało.
Cisza jednak ma to do siebie, że niekoniecznie odpowiada. Dzisiaj zdecydowanie nie zamierzała. Różowa odetchnęła głębiej, postanawiając nie dać się wcale tym kompletnie irracjonalnym strachom. Zarzuciła torbę na szyję (tam, gdzie jej miejsce!) i ruszyła dalej, uważając na śliską powierzchnię lodu.
Chociaż raczej należałoby powiedzieć, iż
spróbowała ruszyć dalej. Coś ją bowiem nagle zatrzymało w pół kroku. Nie wiedziała jeszcze, co takiego — ani jaki to będzie miało na nią wpływ. Próbowała poruszyć łapą — nie udało się. Spróbowała zastrzyc uchem — nie udało się. Spróbowała mrugnąć okiem — nie udało się. Spróbowała nawet zakląć — ale brzydkie określenia nigdy nie opuściły umysły Karmelitty. Nie mogąc nawet poruszyć gałką oczną, patrząc wciąż prosto przed siebie, odniosła wrażenie, że gdzieś na samej granicy pola widzenia, po lewej stronie jej ciała, coś drgnęło. Coś poruszyło się, być może w krzakach, a może wcale nie — kątem oka nie była w stanie zarejestrować żadnych detali.
Nagle poczuła tak przeraźliwy chłód, jakiego nie doświadczyła jeszcze nigdy w życiu. Nie mogła wyzbyć się wrażenia, iż mroźna aura była bliżej i bliżej. I chociaż nie słyszała niczyich kroków — wiedziała doskonale, że COŚ nadciąga.
—
KIM JESTEŚ?! — gruchnęło gdzieś tuż obok jej ucha. W tym momencie podziękowała w duchu, że nie może się poruszyć — inaczej dawno by się zaczęła trząść, a na samo brzmienie głębokiego, tubalnego basu zaiste sprawiłoby, iż podskoczyłaby do samego wierzchołku zamrożonej wierzby. Na nieszczęście, nie była też w stanie wydać z siebie żadnego jakkolwiek artykułowanego dźwięku. No i czuła, że w kąciku pyska nieelegancko zbiera jej się ślina, której — a jakże! — również nie potrafi przełknąć.
Wielki, biały łeb — z pozoru podobny do wilka, jednak uzbrojony w lodowe rogi (nie tylko, ale więcej Karmelitta nie widziała!) pojawił się tuż przy jej lewym boku. Nos stworzenia niedyskretnie obwąchał jej policzek. —
Śmierdzisz tak intensywnie, że nawet martwe dawno Drzewo Zrozumienia zaczęło gubić zamarznięte liście.
Karmelitta czuła, jak paraliż ujmujący region pyska powoli odpuszcza. Wiedziała, że to sprawka tego białego; on ją unieruchomił; on także pozwolił jej się odezwać. Najpierw przemieliła pyskiem, upewniając się, że wciąż posiada swoją własną żuchwę i nadal to ona ma nad nią kontrolę. Tutaj nic nie było już tak oczywiste. Udało jej się nawet odrobinę odwrócić spojrzenie, aby lepiej przyjrzeć się istocie. Porośnięta gęstą białą sierścią była większa i masywniejsza od wilków, które znała — aczkolwiek pozornie jego fizjologia od
canis lupus wcale aż tak znacząco nie odbiegała. Nie licząc lodowych elementów, które — choć wydawały się być naturalnym elementem owego jestestwa — z pewnością służyć mogły za broń, pancerz, narzędzie zbrodni.
Zrozumiała też jeszcze coś: stworzenie nie posługiwało się wilczą mową, a jednak, mimo to, potrafiła bez większych trudności je zrozumieć...
— Śmierdzę? — spytała w końcu, odrobinę nazbyt cicho, aby móc uchodzić za pewną siebie. —
I... Dlaczego ja cię rozumiem? Nie mówisz w moim języku, czuję to... — dodała, o zgrozo!, jeszcze ciszej. Jej głos powoli zaczynał drżeć. W istocie było coś, co sprawiało, że czuła niepokój. Do tego nienawidziła doznawać rzeczy, których nie potrafiła zrozumieć — zawsze czuje się wtedy niespokojna, zagrożona, zdezorientowana. Nie była to więc kombinacja odczuć, która mogłaby wprawić w dobry nastrój — o ile nie jesteś algofilem czy innym masochistą.
—
Zadałem ci pytanie, śmiertelniku! — warknęła znów istota; znów tak blisko ucha, że aż włos jej się zjeżył. Przynajmniej w tych regionach ciała, które nie były sparaliżowane (mogła wyglądać zabawnie, najeżona na pysku i czubku głowy, ale na szczęście nie zdawała sobie z tego sprawy).
— Tttt.... Tak, oczywiście. Prze-... przepraszam... — Nowa sytuacja sprawiła, że po raz pierwszy w życiu (a przynajmniej w tym w ostatnim czasie!) zaczęła się jąkać jak... jąkała, o! Zebranie myśli przychodziło jej wyjątkowo trudno, a widok białego potworzyska, któremu chyba nie sięgała nawet do ramienia, nie dodawał różowej śmiałości. —
Jestem Karmelitta, podróżniczka... — Co więcej miała dodać? Nie miała pojęcia. Odetchnęła głęboko — na tyle, na ile unieruchomione ciało jej zezwalało. —
Obecnie mieszkam w Wilczej Krainie, za górami... Jestem tam początkującym magiem gwiazd, ale tutaj... tutaj jestem bezużyteczna... — mówiła spokojnie, widocznie skupienie się na tym, co chce przekazać odrobinę odwróciło jej uwagę od ogólnego poczucia niepokoju i zagrożenia. —
Przepraszam, nie chciałam nikogo niepokoić. Nie mam złych zamiarów... — dodała jeszcze. Cóż, zagrożeniem dla tego tutaj nie była żadnym, ale mimo wszystko z jakiegoś powodu po prostu chciała, żeby
wiedział.
Istota przyglądała jej się przez dobre kilka minut, nie odzywając się ni słowem. Przeszywające spojrzenie jasnych, błyszczących oczu zdawało się mieć jeno jeden cel — przewiercić czaszkę Karmelitty na wylot, dostając się do mózgu, duszy czy czegokolwiek innego, co ukryte pośród tkanek. Czuła zimny dreszcz, coraz dotkliwiej wgryzający się w kręgosłup. Dreszcz, na który jej ciało chciało zareagować drżeniem — lecz było zbyt ograniczone, aby dać temu upust. Czuła się zniewolona. Czuła, że jej życie zależy jedynie od dobrej woli tajemniczego tubylca.
Ten zaś po tej paskudnie długiej chwili ledwo zauważalnie skinął łbem, jakby dając znać, że zaakceptował jej odpowiedź. Magia, która powstrzymywała ciało Karmelitty od ruchu oraz utrzymywała je w jednej pozycji, odpuściła — a różowa osunęła się na podłoże, padając niejako na kolana przed samcem. Bo chyba był samcem?
—
Nie skłamałaś. Wyczuwam, że intencje twoje czyste. Nie stanowisz zagrożenia dla mnie ani dla mojego domu. Odejdź. Wracaj do siebie. To nie miejsce dla ciebie, Karmelitto — przemówił znów, tym razem bardziej miękko oraz łagodniej, niźli odzywał się do tej pory. Czyżby właśnie prawdomówność miała uratować jej różowy zadek?
Problem był jednak jeden — wcale, ale to wcale, nie chciała teraz tak po prostu wrócić do domu. Stworzenie zdecydowanie za bardzo ją zaintrygowało; podobnie, jak silnie intrygowało ją to miejsce, jego historia. W Wilczej Krainie zdarzały się zamarznięte regiony, trafiały się też pewnie podobne drzewa — a jednak, mimo wszystko, tutaj było coś...
inaczej — nie była w stanie tego nazwać i zidentyfikować. Był to ten rodzaj "inności", który się po prostu czuje. Nawet, jeśli jest się Karmelittą — i poznaje się świat rozumem, nie sercem.
Zazwyczaj. I to właśnie ta wrodzona ciekawość, pragnienie poznawania świata oraz dusza szczenięcia prawdopodobnie mogły właśnie wpędzić ją w tarapaty.
—
Prze... praszam... — odezwała się niepewnie, ściągając na siebie na powrót spojrzenie stworzenia. —
Czy... mogłabym poznać twój świat? Wpuścisz mnie, no... wiesz... chociaż do ogródka? Dlaczego to drzewo zwiesz Drzewem Zrozumienia? Dlaczego umarło? Jak mogę się do ciebie zwracać? I czemu właściwie cię rozumiem? Twój świat... jest bardzo interesujący, wydaje się być tak bardzo odmienny od mojego... Proszę, pozwól mi go choć troszkę poznać. Nie będę sprawiać problemów... — mówiła cicho, gdzieś tam pomiędzy "świat" a "wpuścisz" wstając z klęczek. Miała wrażenie, iż unieruchomione członki ciała odrętwiały, całkiem, jakby wciąż nie w pełni akceptując fakt, iż Karmelitta odzyskała nad nimi kontrolę.
Jasnobłękitne ślepia kreatury zmrużyły się, kiedy na jej pysk wkroczyło dziwne zacięcie.
—
Wyrzekasz się instynktu samozachowawczego — zabrzmiał szorstko, obojętnie tak, jakby właśnie stwierdzał, że latem jest ciepło, a zimą — zimno. Chociaż w tym miejscu kompletnie by się to nie sprawdziło. —
Daję ci szansę ujść stąd z życiem, ba, pozwalam odejść w stanie nienaruszonym. Tymczasem ty wchodzisz w polemikę, chcesz negocjować — chociaż nie masz absolutnie niczego, co miałoby dla mnie jakąkolwiek wartość. Zdajesz sobie sprawę, jak idiotycznie się zachowujesz? — O dziwo nasza bohaterka nie wyłapała w głosie istoty ani krztyny wyrzutu, cynizmu, złośliwości czy wyższości. Biały brzmiał poważnie, chociaż.. może sobie wmawiała, ale czy nie pobrzmiewała w jego głosie dyskretna iskierka życzliwości? A może to było jedynie jej
pobożne życzenie (nie mylić z "ostatnim życzeniem"... oby!).
—
Tak, zdaję sobie z tego sprawę... — zaczęła niegłośno, nie odważywszy się spojrzeć w oczy rozmówcy. —
Jednak czuję, że nie chcesz mnie skrzywdzić. Nie chcę nadużywać twojej wyrozumiałości i takie tam, ale... lubię poznawać nowe miejsca i uczyć się rzeczy. Proszę, mam do ciebie tak wiele pytań...
—
Dlaczego miałbym na nie odpowiadać? Co możesz mi zaoferować? — omiótł ją spojrzeniem od czubka głowy po koniec ogona, a ją zmroziło do cna. —
Twój świat nie ma niczego, co miałoby dla mnie wartość.
—
Ooo... Och... — wyrwało się z wilczej gardzieli. Karmelka jednak nie miała w zwyczaju poddawać się tak łatwo. W zasadzie bywała aż do przesady uparta. Odetchnęła głębiej, przechyliła lekko pyszczek i uśmiechnęła się do białego łagodnie. —
Czy mogę więc coś dla ciebie zrobić? Wyświadczyć przysługę? Dopomóc w czymś? Bo, prawdę mówiąc, do zaoferowania... nie mam nic, poza książkami, piórem gęsim, kałamarzem, odrobiną papieru i starą torbą — próbowała zatem negocjować. Biały westchnął cierpiętniczo.
—
Dobrze. Jest coś, co faktycznie możesz dla mnie zrobić — rzekł, odzyskując niedawny spokój. Podszedł do niej bliżej, podsunął palce pod jej brodę i uniósł łeb różowej, żeby spojrzeć jej prosto w oczy. —
Na północ stąd, pół dnia drogi, znajduje się zamek. Poznasz go z pewnością, kiedy tylko go ujrzysz — będziesz wiedzieć, że jesteś we właściwym miejscu. — Cofnął łapę i odstawił ją na podłoże. Karmelitta była pod wrażeniem wyczucia istoty — pomimo posiadania wielkich pazurów, nie zraniła jej ani odrobinę. —
W najwyższej wieży znajduje się pewien artefakt. Niestety, jestem więźniem tego drzewa, nie jestem w stanie udać się tak daleko. Jesli jednak przyniesiesz do mnie ten przedmiot, chętnie odpowiem przynajmniej na część twoich pytań. Szukaj kryształowej laski, na górze której tkwi szafir. Nie próbuj jednak jej kraść, nie próbuj szkodzić Krainie Aranoru. Chociaż nie mogę się stąd ruszyć, mam oczy i uszy na każdym metrze tej ziemi — przestrzegł ją uczciwie. I kiedy już miała odpowiedzieć — zorientowała się, że samiec zniknął nagle, jakby rozpływając się w powietrzu. Zamrugała. A może tylko się jej przyśnił?
Niemniej, mimo obaw, że doznała halucynacji, zadarła głowę w poszukiwaniu słońca. A gdy już mniej więcej ustaliła, gdzie znajduje się północ (wewnętrzny zwierzęcy magnetyzm pozwolił korygować kierunek) — ruszyła w drogę.