Zdecydowanie mu się to udawało. Poczucie, że Málvarg wie, co robi, sprawiało, że czuł się zaopiekowany. Nie odczuwał żadnego zagrożenia, bo z jakiegoś niekoniecznie racjonalnego powodu po prostu mu zaufał. Zaufał typowi, którego widział pierwszy raz na oczy. Cóż, Mekonops nigdy nie był mistrzem dedukcji. Często działał instynktownie i nie myślał o konsekwencjach. Łatwowierny? Zapewne, choć zdarzały się przebłyski instynktu przetrwania, które momentami blokowały jego ładowanie się w tarapaty.
Ale... Nie o tym tutaj. Nikt nie przyszedł tu, by czytać o nieroztropności błękitnego.
Mekonopsowi oddychało się coraz trudniej, a oddechy były krótkie, płytkie, jakby walczył o przetrwanie. Kaskada postękiwań, pojękiwań oraz sapnięć nabrała na mocy, częściej i intensywniej wyrywając się z gardzieli basiora. Zacisnął mocniej przednie łapy, być może wręcz znacząc ciało kochanka pazurami, z czego nie zdawał sobie sprawy. Napięcie wzbierało w poszczególnych członkach jego ciała, podniecenie rozlało się gorącą falą wzdłuż kręgosłupa. Doznania, które serwował mu samotnik, były zupełnie odmienne od tych, jakie serwował stosunek z samicą. Nie był w stanie określić, czy lepsze — po prostu inne, wyjątkowe. Odrzucił łeb do tyłu, czując się zupełnie tak, jakby miał eksplodować.